Francuzi, donoście na obcych!
23 wrzesień 2014

Prezes: – Do komisariatu zwabiono mnie podstępem. Usłyszałem, że jestem aresztowany na całą dobę. Moich francuskich kontrahentów pytano, czy nie groziłem im bronią.

Na początku był list: „Szanowny panie ministrze, postanowiłem napisać do pana, ponieważ uważam, że tylko pan jest w stanie wyciągnąć ten problem na światło dzienne. Pomimo wielu prób zgłaszania go do polskiej ambasady oraz eurodeputowanych nikt nawet nie kiwnął palcem, po prostu najlepiej zamieść pod dywan i nie ma problemu. Jesteśmy narodem postrzeganym jako pracowity i wykształcony, co w dzisiejszych czasach jest olbrzymim plusem, bo na tle innych narodów Europy jesteśmy szanowani za wiedzę, jakość, fachowość i terminowość. Ale pomimo tych pozytywnych cech jesteśmy traktowani jak naród trzeciej kategorii, bez prawa do obrony. Czy pan wie, co by się działo, gdybyśmy my w Polsce dyskryminowali firmy niemieckie, francuskie, holenderskie? Gdybyśmy aresztowali obywateli innych państw tak bez powodu, jak to mówią: » w celu wyjaśnienia «, bo są wątpliwości? Moja firma pracuje we Francji od dwóch lat i powiem szczerze, że wiele kwestii przerosło mój umysł. Administracja francuska chce usunąć wszystkie polskie firmy, które stanowią zagrożenie w budownictwie dla nieporadnych, niefachowych i nieterminowych firm francuskich. Dlaczego my jako Polska otwieramy rynek dla firm francuskich i mamy u siebie wszystkich: salony Peugeota, Citroena, Renaulta, sklepy Leroy Merlin, Carrefour, Leclerc, Intermarché itp., ale polskie firmy nie mogą pracować we Francji? Czy kiedykolwiek słyszał pan, w jaki sposób są tam kontrolowane nasze firmy? Najpierw jest przetarg i nielicznym z nas udaje się zostać podwykonawcami dużej francuskiej firmy realizującej kontrakt z puli zamówień rządowych. Aby rozpocząć pracę, trzeba dostarczyć tony dokumentów, oczywiście aktualnych, przetłumaczonych na język francuski (przy czym administracja francuska nie zawsze uznaje tłumaczenie przez polskiego tłumacza przysięgłego). Jeżeli już uda się uzyskać kontrakt rządowy, to dopiero zaczynają się kłopoty. Na budowach, na których pracujemy, inspektorzy pracy i bhp szaleją, szukając czegokolwiek, co mogłoby dać powód do nałożenia olbrzymiego mandatu i wydania zakazu pracy, co jest równoznaczne z karami za niewykonanie kontraktu oraz koniecznością zjazdu do Polski. Jeżeli te metody nie skutkują, to jest punkt następny – obława. Budowa, na której pracują Polacy, zatwierdzeni przez rząd francuski i wielokrotnie sprawdzani przez inspekcję pracy, zostaje otoczona przez żandarmerię i wszyscy nasi pracownicy są aresztowani. Po przewiezieniu do komisariatu każdy pracownik poddawany jest wielogodzinnym przesłuchaniom mającym na celu poprzez groźby i zastraszenie skłonić go do złożenia zeznań, które obciążą pracodawcę. Przygotowane są pytania mające udowodnić, że polskie firmy to obozy pracy. Zarzut jest poważny: handel pracą i organizowanie przymusowych obozów pracy. Tak więc każdy przedsiębiorca z Polski to przywódca mafii, która zmusza ludzi do niewolniczej pracy ponad siły za głodowe wynagrodzenie. Wiele firm znalazło się we francuskich sądach, wiele wyjechało z ogromnymi karami za niezrealizowanie kontraktów. Nikt się za nami nie ujął, nikt tego tematu nie poruszył. Firmy straciły kapitał, ludzie stracili pracę, a Polska podatki”. List miał trzy strony A4. Adresowany do ministra sprawiedliwości (wówczas Jarosława Gowina) pozostał bez odpowiedzi. Po roku tułaczki po skrzynkach mejlowych różnych urzędników państwowych trafił do mnie.

Na co pozwala dyrektywa Bolkesteina?

Autor listu (nazwijmy go Kowalski, później powie, czemu chce być anonimowy) jest prezesem średniej wielkości firmy, która wysyła z Polski specjalistów do pracy we Francji na maksimum pół roku. Na wielkich budowach robią instalacje sanitarne, gazowe, klimatyzację, kanalizację. Firma ma siedzibę w Polsce, tu płaci podatki i ZUS za pracowników. W 2013 r. prezes Kowalski zgłosił się do biura doradztwa gospodarczego Joanny Pasterzak-Jarosz w Tuluzie. Powstało ono po wejściu Polski do UE w odpowiedzi na potrzeby polskich firm delegujących pracowników do Francji. Specjalizuje się w tematyce delegowania w ramach Unii, negocjuje dla Polaków kontrakty i zajmuje się całą sferą prawno-administracyjną. Joanna Pasterzak-Jarosz: – Francuzi zarzucili naszemu klientowi, że ma tu swego przedstawiciela, biuro i prowadzi działalność nieprzerwanie przez 18 miesięcy. Oznacza to, że jego firma jest tak zwanym zakładem podatkowym (czyli częścią firmy, która poza własnym krajem prowadzi działalność gospodarczą na terytorium obcego państwa i jest zobowiązana do zapłaty podatku od osiąganych tam dochodów). Naliczono mu horrendalne kwoty podatku za kilka lat wstecz. Około 280 tys. euro plus odsetki. Człowiek był zrozpaczony. Tymczasem firma ma siedzibę w Polsce, tam płaci podatki, i to niemałe, a pracowników do Francji deleguje do konkretnej pracy. Umożliwia to słynna dyrektywa Bolkesteina z 2006 r., która otworzyła furtkę dla świadczenia usług w krajach unijnych bez potrzeby rejestrowania tam filii czy spółki. Do 183 dni pracownik jest opodatkowany w kraju pochodzenia, potem pracodawca musi odprowadzić za niego podatki we Francji. Reguluje to jeszcze umowa polsko-francuska z 1975 r. Joanna Pasterzak-Jarosz prowadzi firmę z mężem, pochodzącym z mieszanej, polsko-francuskiej rodziny i mieszkającym we Francji od dzieciństwa. – Tu, w Tuluzie – mówi – na każdej niemal ulicy są obiekty budowane przez Polaków: największa we Francji klinika leczenia raka, sąd, kasyno, osiedla mieszkaniowe. Artur Jarosz: – Francuzi przerazili się dyrektywą Bolkesteina, bo nie są w stanie konkurować z Polakami. Bo Polacy pracują trzy razy szybciej i lepiej. Francja ma za mało wykwalifikowanej kadry i siły roboczej. Francuzi mimo to doszli do wniosku, że trzeba tak zamęczyć polskich przedsiębiorców, by albo zdecydowali się zarejestrować firmy we Francji (i nie wywozili podatków do Polski), albo się wynieśli.

Polacy do więźniarki

Jest rok 2012. Firma prezesa Kowalskiego ma kilka intratnych ofert pracy przy budowie francuskich osiedli socjalnych (HLM, czytaj: aszelem). Prezes Kowalski: – Budowy te dotuje rząd, a procedura jest tak skonstruowana, by utrudnić dostęp firmom niefrancuskim. Była jednak furtka: firma francuska może wziąć polskiego podwykonawcę i zapłacić za niego gwarancję albo dopisać go do swojego ubezpieczenia od wad technicznych budynku. Oczywiście trzeba przejść żmudną papierologię, gdzie należy wpisywać obroty z lat poprzednich, dostarczać zaświadczenia o niezaleganiu z podatkami i ZUS-ami, wykazy kadry. I to wszystko tłumaczyć we Francji, bo przy tych kontraktach nie uznaje się polskiego tłumacza przysięgłego. Do tego zrobić uprawnienia spawalnicze we Francji (800 euro od jednego pracownika), bo od września 2012 r. przestali honorować uprawnienia zrobione w Polsce. Francja interpretuje przepisy unijne zależnie od własnej potrzeby, raz je uznając, a raz nie. Administracja francuska utrzymuje, że na pierwszym miejscu są przepisy francuskie, a dopiero później unijne. A to już naruszenie prawa wspólnotowego. Firma Kowalskiego pokonuje jednak ten maraton i we wrześniu 2012 r. rozpoczyna pracę na trzech różnych „aszelemowych” budowach. Kontrakty miały trwać w sumie do września 2013 r. Pięć miesięcy przed zakończeniem prac, wiosną 2013 r., w odstępie trzech tygodni następuje nalot dywanowy na każdą z budów. – Wygląda to tak – opowiada prezes. – Z kilku samochodów wysiadają uzbrojeni żandarmi. Najpierw szukają naszych aut i obstawiają je, na wypadek gdybyśmy chcieli uciec. Reszta przeczesuje budowę. Pracują Portugalczycy, Marokańczycy, Hiszpanie, Francuzi, ale nikt ich o nic nie pyta ani nie kontroluje. Tropieni są Polacy. Odnajdują moich pracowników, nie proszą o żadne dokumenty, tylko pakują do więźniarki i jazda do komisariatu. Traktują nas jak przestępców. Do komisariatu zabierają też jednego z kierowników budowy, Polaka. Opowiada kierownik (wykształcenie wyższe, inżynier instalacji sanitarnych, już wrócił do Polski): – Każdego posadzili w innym pokoju i osobno przesłuchiwali. Między nami krążył jakiś cywilny pracownik i sprawdzał, czy zeznania się pokrywają. Chodziło im o to, żebyśmy poskarżyli się na naszą firmę, że nam nie płaci, że ma jakieś zaległości. Pytania były też typu: kto nam załatwiał domy, które wynajmujemy, czy mamy we Francji firmę. Mówili, że jeśli polska firma nas oszukuje, to Francja się nami zaopiekuje. Żebyśmy się nie bali. A my czuliśmy się jak przestępcy. Nikt nie informuje pracowników o prawie do odmowy zeznań, adwokata. Na miejscu jest tłumaczka, która współpracuje z tamtejszym sądem. Żandarmi informują pracowników, że jeśli nie powiedzą prawdy, zostaną wydaleni z Francji. Prezes Kowalski: – Żandarm informuje też pracowników, że za uczestniczenie w procederze nielegalnej pracy grozi do trzech lat więzienia. Ale jak będą współpracować, kara będzie łagodna albo nie będzie jej wcale. Celem tego przesłuchania jest zmusić kogoś do oświadczenia, że pracuje za 300-400 euro (1,3-1,7 tys. zł) miesięcznie, mieszka w tragicznych warunkach i jest zmuszany do pracy po 12 godzin. Tymczasem pracownicy prezesa dostawali co najmniej francuską stawkę 9,53 euro za godzinę (a zarabiali średnio 1,9 tys. euro miesięcznie) i zeznali, że są ze swej pracy zadowoleni.

Czy pistolet leżał na stole?

Następne w kolejce do przesłuchania są wszystkie francuskie firmy, które współpracują z firmą Kowalskiego. Komisja złożona z przedstawicieli francuskiego urzędu skarbowego, inspekcji pracy, ubezpieczyciela i żandarmerii żąda od nich kompletu dokumentów: umów, zgłoszeń do inspekcji pracy, kopii dowodów osobistych pracowników i faktur z banku potwierdzających dotychczasowe dochody firmy. Właściciele francuskich firm są informowani, że współpraca z polską firmą, na której ciążą tak poważne (choć wcale nieudowodnione) zarzuty, nie jest dobrze widziana. I że żaden „aszelem” nie podpisze więcej umowy z firmą powiązaną z polskim podwykonawcą. – To skąd mam brać wykwalifikowanych pracowników: monterów i spawaczy? – zapytał w końcu jeden z właścicieli, Francuz od lat zaprzyjaźniony z prezesem Kowalskim. – We Francji jest tak duże bezrobocie, że pan jako Francuz powinien dawać zatrudnienie rodakom – odparła inspektorka pracy. – W pośredniakach wiele osób czeka na pracę. Kowalski: – Francuz napisał do trzech dużych biur pracy: w Tuluzie, Montpellier i Albi. Złożył zapotrzebowanie na 15 monterów i spawaczy. A dostał… zero. Bo takich fachowców na bezrobociu tam nie ma. To są zawody we Francji zanikowe, nikomu już nie chce się tak ciężko pracować. Innego z moich partnerów, szefa firmy budowlanej, żandarm pytał, czy wymuszałem na nim kontrakt, grożąc bronią. I czy pistolet leżał na stole. Artur Jarosz: – Francuscy partnerzy prezesa po przesłuchaniach opowiadali, że byli w szoku, bo usłyszeli, że największym biznesem jest dziś handel ludźmi, że mafie werbują robotników i wysyłają do półdarmowej pracy. Pracowników polskich firm porównywano do Wietnamczyków przewożonych w kontenerach przez pół świata. Francuzi są strasznymi ignorantami i nie znają nic poza Francją. Nie mają nawet pojęcia, że technologie, które przedstawiają u siebie jako wielką nowość, są już stosowane w innych krajach, w tym w Polsce, od 20 lat. Na przykład ocieplanie budynków. Albo budowanie z jakiegoś rodzaju pustaka. Polscy murarze się śmiali, bo zostali wezwani na szkolenie, jak trzeba kleić takie pustaki, a robią to już od wielu lat. Na przesłuchanie w sprawie firmy prezesa Kowalskiego żandarmi wezwali też biuro doradcze, które go obsługuje.
Bieńkowska jako komisarz ds. rynku wewnętrznego to światełko w tunelu dla polskich firm delegujących pracowników do Francji
Joanna Pasterzak-Jarosz: – Policjant przez dłuższy czas się z nami kłócił, że nasz klient zatrudnia nielegalnie ludzi, bo ich pobyt nie jest zgłoszony w prefekturze i tym samym nie posiadają oni zezwolenia na pracę. Przebywają więc nielegalnie na terenie Francji. Następnie padło pytanie, czy ja i mój mąż mamy takie zezwolenie. Zdębiałam. Nie wiedziałam, co odpowiedzieć. Uprzejmie go spytałam, czy zna przepis, który wszedł w życie w lipcu 2008 r., że nie trzeba już zgłaszać pracowników, bo otworzył się rynek pracy dla Polaków. Powiedział mi, że wymyślam przepisy. Przy mnie otworzył komputer i szukał tego przepisu. Znalazł. Inna osoba z komisji prosiła nas o przesłanie francusko-polskiej konwencji podatkowej, ponieważ nie miała pojęcia o jej istnieniu… Przesłałam więc komplet przepisów regulujących delegowanie pracowników w ramach świadczenia usług. Posprzątać Francję z Polaków Do prezesa Kowalskiego, który w międzyczasie wrócił do Polski, zaczęły przychodzić maile z żandarmerii. Żandarmi zapraszali go do Francji, by złożył „stosowne wyjaśnienia”. Joanna Pasterzak-Jarosz: – Właściwie go do tego komisariatu zwabiono. „Proszę do nas zajrzeć, kiedy będzie pan we Francji”, i tym podobne. W końcu w październiku 2013 r. prezes przyjechał. A jak tylko przekroczył próg komisariatu, oświadczono mu, że dostał nakaz prokuratorski i jest aresztowany. – Usłyszałem, że mam prawo do adwokata, lekarza i jednego telefonu – prezes Kowalski do dziś nie może w to uwierzyć. – Nikt nie poinformował mnie, że mam prawo do odmowy zeznań, nie przedstawił zarzutów, nawet nie wiem, kto wydał nakaz aresztowania. Zaprowadzono mnie do pokoju przesłuchań, gdzie siedziała ta sama komisja, która przepytywała moich ludzi. Zabawa rozpoczęła się o 9 i trwała do 17. Przy czym we Francji od 12 do 14 jest pora obiadowa, więc siedziałem w towarzystwie żandarma pod bronią i czekałem, aż komisja sobie poje. Francuzi kazali prezesowi pokazać dokumenty księgowe firmy (oczywiście nie miał ich przy sobie). Uznali więc, że go nie wypuszczą, dopóki nie zobaczą bilansu firmy za okres jej pracy we Francji. Prezes mailował więc z księgowym w Polsce, na skrzynkę żandarma. Jak bilans doszedł, Francuzi byli zaskoczeni, że jest w języku polskim i w złotych. Następnie komisja porównywała listę faktur francuskich z polskimi, czy czasami w tych polskich nie są poukrywane francuskie. Numer KRS firmy też podawali w wątpliwość, gdy po wpisaniu do internetu nazwy firmy pojawiła się informacja, że za wgląd do reszty danych trzeba zapłacić. Potem zaczęli maglować prezesa ze znajomości jego firmy. – Musiałem wymieniać, na jakich budowach pracujemy w Polsce i we Francji – wylicza. – Ilu ludzi gdzie pracuje? Jakie mamy auta? Kolor? Marka? Jak wygląda biuro, magazyny firmy, obieg dokumentów? Jak rekrutujemy pracowników? Kto rozlicza budowy? Jeździ po materiał? Jak dostałem zlecenie we Francji? Przez kogo? Kto nas tu reprezentuje? (Bo może uda się nam wlepić podatki wstecz za całą działalność). W tym czasie przyszedł żandarm z grubą teczką. Miał na liście kilkanaście nazw polskich firm. Przy niektórych były już „fajeczki”, przy naszej jeszcze nie. Zrozumiałem, że ktoś wydał mu polecenie posprzątania Francji z Polaków.

Kryzys docisnął Francuzów

Polska deleguje do pracy za granicą jedną czwartą wszystkich europejskich pracowników (tak zwanych transgranicznych). Jesteśmy potentatem w tej dziedzinie. – Usługi te świadczy około 15 tys. polskich przedsiębiorstw. Co roku na milion wszystkich delegowanych pracowników w Unii 250 tys. to Polacy – ocenia Stefan Schwarz, ekonomista, prezes stowarzyszenia Inicjatywa Mobilności Pracy. – Niestety, Europa staje się coraz bardziej ksenofobiczna. Inicjatywa działa od 2013 r. Ma ambicje stworzyć w Polsce platformę współpracy biznesu, polityków oraz przedstawicieli nauki i administracji z całej Europy, organizując m.in. Europejski Kongres Mobilności Pracy. Schwarz nie wie, ile polskich firm musiało do tej pory wyjechać z Francji na tarczy. Firmy, które padają ofiarą dyskryminacji ze strony francuskich urzędników, prawie nigdy nie decydują się na otwartą walkę. Najczęściej pokornie rezygnują z realizacji kontraktów w tym kraju. Joanna Pasterzak-Jarosz: – W ten sposób wycofało się 80 proc. naszych klientów. To są przedsiębiorcy prowadzący działalność na całym świecie. Francja jest tylko jednym z ich przystanków. Zwyczajnie nie chce im się szarpać. Liczne kontrole stały się koszmarem dla wielu polskich podwykonawców. Francuskie służby, m.in. inspekcja pracy, są powołane do ścigania wykroczeń związanych z pracą utajnioną lub niezarejestrowaną oraz prowadzą śledztwa w sprawie nielegalnego użyczania siły roboczej. Ale wszystkie polskie firmy są traktowane jako zagrożenie dla francuskiej gospodarki, a socjalistyczny rząd francuski szuka winnych problemów ekonomicznych, zwłaszcza w dobie trwającego kryzysu. Hanna Stypułkowska-Goutierre, która od 30 lat prowadzi kancelarię adwokacką w Paryżu, współpracuje z ambasadą polską (i świetnie zna m.in. sprawę firmy prezesa Kowalskiego), mówi, że poszkodowane polskie firmy zgłaszają się do niej co tydzień: – W tej chwili prowadzę kilkanaście takich spraw. To przede wszystkim firmy budowlane i agencje pracy tymczasowej. Problem nasilił się jakieś dwa lata temu, kiedy we Francji zaczął się poważny kryzys i wielka nagonka na firmy z Europy Wschodniej. A wiadomo, że na francuskim rynku najwięcej pracuje właśnie Polaków. Jeszcze za czasów Sarkozy’ego pojawiły się instrukcje z francuskiego ministerstwa pracy, by zwalczać nielegalne zatrudnienie. Kontroluje się cztery sektory: hotele i restauracje, agencje pracy tymczasowej, firmy transportowe i budowlane. W ubiegłym roku Francuska Federacja Budownictwa rozesłała do swoich członków pismo z zaleceniem, by francuskie firmy zgłaszały do niej wszystkie plany budów, na których pracują Polacy. A ona będzie je zgłaszała do inspekcji pracy w celu przeprowadzenia kontroli.

3 mln euro podatku wstecz

O tym, co było w tym piśmie, opowiada Andrzej Bronk z agencji pracy tymczasowej Durmet, którą Francuzi już wyeliminowali ze swojego rynku (o czym za chwilę). Wysyła mi zdobyty od zaprzyjaźnionej francuskiej firmy formularz, który Francuska Federacja Budownictwa rozsyła do stowarzyszonych firm. Formularz nosi klauzulę poufności i zawiera kilka pytań: o dokładne dane podejrzanej budowy, inwestora, firmy wykonujące prace, rodzaj i czas trwania robót, nawet o tablice rejestracyjne samochodów. Formularzowi towarzyszy list: „Nieuczciwa konkurencja nabiera niezwykłego zasięgu od czasu wtargnięcia do naszego kraju taniej siły roboczej z innych krajów i spoza Unii Europejskiej. Niektórzy inwestorzy, zwłaszcza prywatni, korzystają z tej sytuacji, ponieważ spadek cen na rynku budowlanym niekoniecznie przekłada się na spadek cen mieszkań. Zadaniem administracji publicznej jest przeprowadzanie niezapowiedzianych kontroli budów. Zobowiązała się do tego 21 listopada 2013 r., podpisując z Federacją Budownictwa 31. konwencję o walce z pracą nielegalną. Zgłaszanie wątpliwych budów należy do zobowiązań sygnatariuszy konwencji. Nie ma to nic wspólnego z denuncjacją, gdyż nie chodzi o przekazywanie fałszywych informacji w celu zaszkodzenia konkurencji. To co najwyżej ochrona przed oszustwem i przestrzeganie prawa, by zapewnić przetrwanie swojej firmie. Inicjatywa ta powinna się spotkać z poparciem wszystkich firm. () Po przeanalizowaniu dostarczone informacje będą przekazywane z zachowaniem anonimowości do odpowiednich organów kontroli”. Andrzej Bronk: – Urzędnicy francuscy naliczyli mojej agencji niemal 3 mln euro podatku wstecz za siedem lat działalności na rynku francuskim oraz zaległy ZUS (który płaciliśmy przecież w Polsce). Doszło do tego, że Francuzi, nasi partnerzy biznesowi, już nie chcieli podpisywać z nami umów, bo obawiali się, że komornicy wejdą im na konta. Były przypadki, że francuska inspekcja pracy wysuwała roszczenia wobec firm zlecających prace. Zablokowała nam płatności w dwóch firmach, którym znaleźliśmy pracowników, w związku z tym musieliśmy przerwać działalność.

Jak znaleźć Francuza do roboty

Zaczęło się od tłumaczki. Durmet zatrudnił ją, bo nikt w firmie nie mówił po francusku. – Chodziła z nami na spotkania i dzwoniła w naszym imieniu – opowiada Andrzej Bronk. – Kiedy przyjechaliśmy do Francji, musieliśmy założyć konto bankowe. Tego od nas wymagał inwestor, żeby przelewać pieniądze za usługi. Konto trudno otworzyć, bo Francuzi wymagają meldunku i pobytu stałego. Tymczasem posiadanie stałego adresu oznacza, że firma ma swój oddział we Francji i tutaj musi płacić podatki. Błędne koło. Andrzej Bronk: – Poszliśmy z tłumaczką do banku. Kierownik oddziału mówi: „Musi być jakiś adres na miejscu, żeby przesyłać korespondencję”. Wpisali więc adres tłumaczki jako korespondencyjny. Daliśmy jej też upoważnienie, by mogła opłacać świadczenia, takie jak ubezpieczenie pracowników i opłaty za mieszkania, które wynajmowaliśmy dla nich. Francuska inspekcja pracy uznała, że mamy przedstawiciela we Francji, czyli jesteśmy tak zwanym zakładem podatkowym. A mieszkanie tłumaczki to nasza siedziba. Przeszukano mieszkanie tłumaczki, musiała złożyć zeznania na policji. W banku zmienia się dyrektor. Nowy wzywa przedstawicieli Durmetu i mówi, że nie mając siedziby we Francji, nie mogą mieć konta. Po czym konto zamyka. Firma staje się niewypłacalna, bo nie ma dostępu do pieniędzy i musi wycofać się z rynku. Hanna Stypułkowska-Goutierre, adwokat: – Rząd francuski ma poważne kłopoty budżetowe i cel: wyrzucić zagraniczne firmy z francuskiego rynku, by kontrakty wygrywały francuskie przedsiębiorstwa. A Stefan Schwarz ze stowarzyszenia Inicjatywa Mobilności Pracy opowiada, jak francuska inspekcja pracy zawarła układ z systematycznie przez nią zastraszanym plantatorem (klientem polskiej firmy). Obiecała mu, że nie będzie go więcej nękać z powodu zatrudniania Polaków, jeśli na plantacji da też pracę stu Francuzom. Schwarz: – Znalazł tę setkę z wielkimi problemami, szukając ludzi w całej Francji. Po kilku godzinach pracy Francuzi stwierdzili, że dalej pracować nie będą. Zbiory w rolnictwie muszą być robione szybko i zgodnie z harmonogramem. Inaczej są gigantyczne straty, a owoce idą do wyrzucenia. Klient wpadł w panikę i – nie bacząc na ryzyko ze strony francuskich urzędów – ubłagał polską firmę, by mu za każdą cenę dostarczyła szybko stu brakujących pracowników z Polski. Kara za domki Przypadek firmy przewozowej, która trafiła do adwokat Hanny Stypułkowskiej-Goutierre, też jest z gatunku absurdalnych. Firma prowadziła działalność we Francji (i innych krajach) od dziesięciu lat. Żeby poprawić warunki pracy swoim kierowcom, wynajęła w każdym kraju niewielkie domki, gdzie kierowcy mogli się przespać, odpocząć, coś sobie ugotować i umyć się w godziwych warunkach. Inaczej musieliby spać na parkingach i myć się na stacjach benzynowych. Francuska inspekcja pracy potraktowała domki jako przedstawicielstwa tej firmy we Francji i kazała zapłacić składki za pięć lat wstecz plus odsetki. Razem – 500 tys. euro. – Sprawa toczy się już dziewięć miesięcy, a odsetki rosną – mówi Stypułkowska-Goutierre. – Jako adwokat nie mam wglądu do protokołu urzędu podatkowego, na podstawie którego doszło do oskarżenia mojego klienta, co uważam za skandal. Dostęp do papierów będę miała dopiero wtedy, gdy sprawa zostanie skierowana do sądu karnego. Przedtem firma jest właściwie pozbawiona prawa do obrony. Nie wiadomo, na jakiej podstawie wytoczono jej sprawę. W tym roku wydział promocji handlu i inwestycji Ambasady RP w Paryżu interweniował kilka razy w sprawie polskich przedsiębiorców. Chodziło o ewidentne naruszenia prawa wobec agencji pracy tymczasowej z Krakowa oraz kilku spraw firm transportowych. Hanna Stypułkowska-Goutierre mówi, że co tydzień we francuskiej prasie pojawiają się hasła „nieuczciwa konkurencja” i „dumping społeczny”. Do tego chóru w ostatnich miesiącach dołączył główny kanał francuskiej publicznej telewizji – France 2. Joanna Pasterzak-Jarosz: – Telewizja wyemitowała reportaż, w którym Polak jest wyzyskiwany i źle traktowany przez swoich polskich pracodawców. Pracuje w katastrofalnych warunkach za pięć-siedem euro za godzinę. I tacy robotnicy zalali Francję, mówią francuscy dziennikarze. Oczywiście nie ma to nic wspólnego z rzeczywistością. Dyrektywa Bolkesteina daje możliwość płacenia ZUS-u i podatków w kraju pochodzenia, ale narzuca takie same stawki godzinowe dla pracowników jak w kraju delegacji (czyli np. 9,53 euro we Francji). Nie ma mowy o tym, żeby pracownicy zarabiali mniej niż Francuzi.
Spytałam policjanta, czy wie, że w 2008 r. otworzył się rynek pracy dla Polaków. Powiedział mi, że wymyślam przepisy. Przy mnie otworzył komputer i szukał tego przepisu. Znalazł
Ministerstwo Spraw Zagranicznych twierdzi, że dla polskiej ambasady w Paryżu sprawa pracowników delegowanych stała się priorytetem. Wszyscy pracownicy placówki dostali na piśmie zestaw argumentów na wypadek ewentualnych sprostowań i negatywnych komentarzy w mediach. Już w 2012 r. ambasador Tomasz Orłowski pisał do Francuskiej Federacji Budownictwa i prezesa kanału France 2, że nazywanie przez nich w telewizji pracy delegowanej „nielegalną i skandaliczną” ma charakter nagonki na nie tylko polskich pracowników i zaognia nastroje społeczne. Telewizja zrezygnowała z nadania drugiego odcinka materiału.

Szkoda firmy

Na sytuację polskich firm we Francji skarżyła się też Polska Izba Handlu. Prezes Waldemar Nowakowski w marcu tego roku mówił PAP: – Sytuacja jest niedopuszczalna i oczekujemy w tej sprawie działań dyplomatycznych. Nowakowski pisze do premiera, wicepremiera, ministrów gospodarki, pracy i spraw zagranicznych. – Z Ministerstwa Pracy otrzymaliśmy zapewnienie, że problem dyskryminacji będzie podejmowany – mówi. – Przy ministerstwie ma powstać rada ds. pracowników delegowanych, która będzie walczyć z nieuczciwą dyskryminacją, nieuzasadnionymi kontrolami i nadużyciami. Kiedy powstanie? Nie wiadomo. Prezesowi Kowalskiemu tymczasem prawnik poradził, żeby przestał latać do Francji samolotem, bo żandarmi zdejmą go na lotnisku. – Jeżdżę więc samochodem – mówi – bo nawet nie wiem, jaki jest dziś mój status: poszukiwany, oskarżony? – Dlaczego chce pan pozostać anonimowy? – pytam. – Ze wstydu? – Nie. Najpierw wywalczyliśmy, że z wyliczonych 280 tys. euro podatku z odsetkami zapłacimy tylko 12 tys. Zdecydowaliśmy się nadal wysyłać pracowników do Francji, chociaż nawet bank Credit Agricole, bardzo dobrze znany w Polsce, odmówił nam bez jakichkolwiek wyjaśnień otwarcia u siebie konta bankowego. Nie podam nazwiska, bo nie chciałbym działać na szkodę firmy. Za dużo pracy włożyłem w to, żeby pozyskać te wszystkie kontrakty.

Światełko w tunelu

Ostatnio firmy delegujące pracowników zobaczyły jednak światełko w tunelu. Na stanowisku unijnego komisarza do spraw rynku wewnętrznego i usług (któremu podlega m.in. delegowanie pracowników) Francuza Michela Barniera zastąpi Polka Elżbieta Bieńkowska. – Polka na tym stanowisku to dla nas spełnienie marzeń! – cieszy się Stefan Schwarz ze stowarzyszenia Inicjatywa Mobilności Pracy. – Bardzo liczymy na to, że Elżbieta Bieńkowska wykorzysta tę szansę, by przywrócić swobodę przepływu usług na jednolitym rynku europejskim. Co o losie naszych firm we Francji naprawdę wiedzą polskie władze – czytaj w dzisiejszej „Wyborczej”

Dlaczego ścigają?

Pracownik delegowany, czyli tańszy

Unijne przepisy o pracownikach delegowanych (w ramach świadczenia usług) pozwalają np. Polakom, którzy są oddelegowani do pracy za granicą, płacić podatki, ZUS, składki chorobowe czy rentowe nadal w Polsce. To zwykle kwoty o wiele niższe niż w systemie ubezpieczeń społecznych we Francji, Niemczech lub Belgii. Dzięki temu praca polskiego pracownika delegowanego jest tańsza od pracy jego francuskich, niemieckich, belgijskich kolegów z tego samego placu budowy.

Przepisy UE nakazują

, by pracowników delegowanych obowiązywały jednak inne przepisy kraju, w którym pracują, dotyczące m.in. minimalnego wynagrodzenia, urlopu i norm bhp.

Kraje UE, które goszczą polskich pracowników delegowanych, wysuwają zwykle pod adresem zatrudniających ich firm dwa zarzuty.

Po pierwsze, że normy bhp nie są w pełni przestrzegane, a Polacy są czasem kwaterowani w „hotelach robotniczych”, których nie zaakceptowaliby miejscowi pracownicy. Drugi zarzut dotyczy fałszywego delegowania. Francuzi przekonują m.in., że wielu Polaków w rzeczywistości nie ma poważnych związków z prawdziwym przedsiębiorstwem w Polsce i dlatego nie ma mowy o ich „czasowym delegowaniu z Polski do Francji”. Zdaniem Francuzów po prostu jadą do pracy za granicą, ale w celu uniknięcia płacenia francuskich (wyższych) składek na świadczenia społeczne rejestrują się w szemranych agencjach pośrednictwa z adresami w Polsce, by zyskać status delegowanego.

Francuzi usiłują wymusić na „winnych” normalne zatrudnienie na terenie Francji, czyli opłacanie francuskiego ZUS-u.

Polskie firmy są nadgorliwie (i czasem w sposób krzywdzący) ścigane przez inspekcję pracy, bo nie lubią ich zachodnie związki zawodowe oraz ulegający ich presji politycy. Pracownicy delegowani pracują bowiem za stawki minimalne i z polskimi składkami na ZUS, czyli mają konkurencyjną przewagę płacową nad miejscowymi pracownikami z ich przywilejami płacowymi wywalczonymi przez związki. Zachodni związkowcy nazywają to „dumpingiem płacowym”.